Z cyklu: Życie w dziczy. Muzyka.
Dziennik
20.12.2012r. Ostatnie obserwacje, łącznie z dzisiejszą pozwoliły mi na
wysnucie wniosku, iż ludność tubylcza lubi dźwięki blisko związane z
naturą, które często można usłyszeć na wsiach czy w lesie. Na szczególną
uwagę zasługuje utwór brzmiący jak cover wiertarki udarowej. Twórcy
udał się on przednie, gdyż normalny odgłos wiertarki brzmi przy tym
niczym trele słowicze. Ludność tubylcza
lubi jednak zróżnicowane utwory, w związku z czym zmuszona byłam
wysłuchać remixu łudząco podobnego do pracującej piły mechanicznej, ale
wzbogaconej o rytmiczne 'pierdolnięcie'. Muszę przyznać, iż nastrój
muzyki udzielił się również mojej skromnej osobie - miałam nieodpartą
chęć wyskoczyć przez okno. W tym momencie zrozumiałam, że najlepiej
będzie odbyć krótki spacer, ku uciesze skołatanego słuchu. Odkryłam
wówczas źródło muzyki tubylczej - mieściło się dokładnie dwa piętra
niżej. Morał z dzisiejszych obserwacji wysnułam prosty - czy to
oryginał,czy cover - dźwięk wiertarki udarowej pięknie niesie się
poprzez ściany.
czwartek, 20 grudnia 2012
wtorek, 18 grudnia 2012
Życie w dziczy
Z cyklu: Życie w dziczy. Rytuały.
Dziennik 18.12.2012r. - Ludność tubylcza parę dni temu przytachała skradzioną sosnę i przytwierdziwszy ją do podłoża, poobwieszczała dziwnymi rzeczami (przypuszczam, iż są to symbole kultu,jakiemu hołdują). Od tamtej pory noc w noc oddają jej cześć, siadają dookoła niej, popijając różne trunki, śpiewając, tańcząc i w przypływie emocji, głośno gaworząc. Jednakowoż, dzisiejsza obserwacja zaburza dotychczasowe wnioski - sądziłam bowiem, że oddawanie czci Sośnie rozpoczyna się wraz z nastaniem ciszy nocnej. Otóż nie, okazuje się, że ludność tubylcza gromadzi się wokół sosny, kiedy tylko może. Kult Sosny martwi mnie, bowiem żywione przeze mnie skromne marzenie, aby się wyspać, po raz kolejny zostało zniweczone. Pozostaje jedynie nadzieja, że okres związany z czczeniem Sosny przeminie.
Dziennik 18.12.2012r. - Ludność tubylcza parę dni temu przytachała skradzioną sosnę i przytwierdziwszy ją do podłoża, poobwieszczała dziwnymi rzeczami (przypuszczam, iż są to symbole kultu,jakiemu hołdują). Od tamtej pory noc w noc oddają jej cześć, siadają dookoła niej, popijając różne trunki, śpiewając, tańcząc i w przypływie emocji, głośno gaworząc. Jednakowoż, dzisiejsza obserwacja zaburza dotychczasowe wnioski - sądziłam bowiem, że oddawanie czci Sośnie rozpoczyna się wraz z nastaniem ciszy nocnej. Otóż nie, okazuje się, że ludność tubylcza gromadzi się wokół sosny, kiedy tylko może. Kult Sosny martwi mnie, bowiem żywione przeze mnie skromne marzenie, aby się wyspać, po raz kolejny zostało zniweczone. Pozostaje jedynie nadzieja, że okres związany z czczeniem Sosny przeminie.
czwartek, 29 listopada 2012
Zjawisko zwane ciekawską ciotką (sąsiadką)
Zdarza się często, że nasz przyjazd do domu styka się z najazdem ciekawskich ciotek. Ciekawska ciotka (bądź sąsiadka), znająca przepis na udane życie, jest osobistością powszechnie występującą. Wiele ma imion. wiele twarzy, ale w zasadniczym zarysie.... jest taka sama. Zaczyna się niby banalnie. Co tam u nas? Co studiujemy (bo jej Miecio jest już na czwartym roku politechniki!) i czy dobrze nam idzie ? (Mieciowi, oczywiście, zawsze idzie dobrze) Czy mamy już chłopaka/dziewczynę? Jeśli tak, to kiedy planujemy się pobrać, gdzie żyć i czy wiemy już, co będziemy robić przez najbliższe dziesięć lat (Miecio, oczywiście, wie i na pewno jego wizja przyszłości się spełni). No więc odpowiadamy skromnie, że coś tam studiujemy, że już kończymy i że owszem, wiemy, iż w przeciwieństwie do Miecia, pracy po tym kierunku nie będzie. Ciekawska ciotka/sąsiadka wzdycha nad naszym przyszłym losem, jakby to jej latorośli co najmniej miało pójść tak fatalnie, jak nam. Następnie przechodzi do meritum - i z przylepionym uprzejmym uśmiechem do twarzy słuchamy, jaką to niesamowicie zdolną bestią jest Miecio. I że wszystkie panny to za nim oczami strzelają. Gratulujemy więc. I pytamy, wciąż niezmiernie uprzejmie, co takiego dokładnie Miecio na tej politechnice studiuje? Ciekawska ciotka/ sąsiadka przez chwilę marszczy czoło w głębokim zamyśleniu i odpowiada, że to coś związanego z budowlanką jest. To miło odpowiadamy, a w głowie przesuwają się wiadomości o firmach i spółkach budowlanych, które ogłosiły upadłość. A czy Miecio może ma jakieś stypendium skoro taki zdolnych chłopak z niego? Sąsiadka machnęła ręką, że nie ma, bo to strasznie ciężki kierunek i tylko po znajomości się stypendia rozdaje. Kiwamy głową ze współczuciem.I zrozumieniem. Dalej ratuje nas wejście kogoś z rodzeństwa i zmiana potencjalnego obiektu zainteresowania z nas, na nieszczęsną siostrę/ brata.
3 miesiące później dowiadujemy się od innej, serdecznej duszyczki, że ów Miecio już nie studiuje, bowiem zgubione zostały WSZYSTKIE, ale to WSZYSTKIE jego dokumenty potwierdzające zaliczenie przedmiotów z ostatnich dwóch lat. I okazuje się, że ta zdolna bestia, Miecio, wciąż tkwi na 2 roku i co gorsza, z powodu urzędniczego zamieszania, chcą go wyrzucić z prześwietnej uczelni, jaką jest politechnika. Wzdychamy i staramy się nie zawieść naszej informatorki w okrzykach zdumienia oraz oburzenia (co wcale nie jest takie proste, gdy myślimy sobie, że z tego Miecia to faktycznie niezła bestyjka, żeby tak własnych rodziców w bambuko robić).
Po odejściu serdecznej duszyczki, popijając kubek parującej herbaty, pozwalamy sobie na chwilę nostalgicznych rozważań.Może i szlag trafia nasze plany w związku z poznawaniem praw, jakimi rządzi się rynek pracy. Może i nie jesteśmy wybitnymi jednostkami, nie mamy wujka - prezesa, który już grzeje nam ciepłą posadkę. Wreszcie, nie otwiera się przed nami perspektywa przyszłego rodzicielstwa oraz rychłego małżeństwa (nie jesteśmy wszak tak pociągający, jak znany nam z opowieści, przesławny Miecio). Ale jednak... mamy głowę na karku, dwie zdolne do pracy ręce oraz chęć, by tę prace znaleźć (nie ważne czy tu, w Polszy, czy gdzieś hen, za granicą). I dochodzimy po chwili do wniosku, że wcale nie zazdrościmy Mieciowi i nie chcemy być nim. Odkładamy opróżniony kubek, a w głowie tkwi ostatnia myśl - lepiej być uczciwym, acz przeciętnym człowiekiem, niż największą nawet gwiazdeczką, której sława opiera się na mirażu własnych wyobrażeń o sobie oraz wyssanych z palca opowieści.
3 miesiące później dowiadujemy się od innej, serdecznej duszyczki, że ów Miecio już nie studiuje, bowiem zgubione zostały WSZYSTKIE, ale to WSZYSTKIE jego dokumenty potwierdzające zaliczenie przedmiotów z ostatnich dwóch lat. I okazuje się, że ta zdolna bestia, Miecio, wciąż tkwi na 2 roku i co gorsza, z powodu urzędniczego zamieszania, chcą go wyrzucić z prześwietnej uczelni, jaką jest politechnika. Wzdychamy i staramy się nie zawieść naszej informatorki w okrzykach zdumienia oraz oburzenia (co wcale nie jest takie proste, gdy myślimy sobie, że z tego Miecia to faktycznie niezła bestyjka, żeby tak własnych rodziców w bambuko robić).
Po odejściu serdecznej duszyczki, popijając kubek parującej herbaty, pozwalamy sobie na chwilę nostalgicznych rozważań.Może i szlag trafia nasze plany w związku z poznawaniem praw, jakimi rządzi się rynek pracy. Może i nie jesteśmy wybitnymi jednostkami, nie mamy wujka - prezesa, który już grzeje nam ciepłą posadkę. Wreszcie, nie otwiera się przed nami perspektywa przyszłego rodzicielstwa oraz rychłego małżeństwa (nie jesteśmy wszak tak pociągający, jak znany nam z opowieści, przesławny Miecio). Ale jednak... mamy głowę na karku, dwie zdolne do pracy ręce oraz chęć, by tę prace znaleźć (nie ważne czy tu, w Polszy, czy gdzieś hen, za granicą). I dochodzimy po chwili do wniosku, że wcale nie zazdrościmy Mieciowi i nie chcemy być nim. Odkładamy opróżniony kubek, a w głowie tkwi ostatnia myśl - lepiej być uczciwym, acz przeciętnym człowiekiem, niż największą nawet gwiazdeczką, której sława opiera się na mirażu własnych wyobrażeń o sobie oraz wyssanych z palca opowieści.
sobota, 4 sierpnia 2012
Back
Minęło już sporo czasu. od kiedy zamieściłam ostatniego posta. Przyczyn tej sytuacji było kilka, za najważniejszą uznać spokojnie można chroniczny brak netu. Wszelkie notki pisane w wolnych chwilach zaginęły gdzieś, hen, pochłonięte przez kompowe czeluście. Powróciłam już do domu (co raczej nikogo nie powinno dziwić, tak myślę) oraz jestem chora (co tym bardziej nie powinno wzbudzić wszelako zdziwienia). Muszę przyznać, iż tęsknię za Anglią i opuszczałam ją z żalem w sercu, gdyż zdążyłam już zapuścić tam korzenie oraz znaleźć nowych znajomych. Nawet teraz bez problemu jestem w stanie przywołać w pamięci widok pyszniących się w słońcu. zielonych hal, czy też obrośnietych różanymi krzewami wciskającymi się w szczeline pomiędzy kamieniami, kamiennych zabudowań. Nie wiem dlaczego, ale widok zabudowań wiejskich w hrabstwie kent wzbudza we mnie jakieś rozczulenie i rozmarzenie. Są po prostu przeurocze. Warunki życia w Anglii, stosunek zarobków do kosztów przeżycia. Wreszcie, specyficzna, uprzejma mentalność ludzka... to wszystko sprawiło, iż po miesiącu bytowania w tym kraju, zapragnęłam tam przy pierwszej nadarzającej się okazji powrócić.Przygody oraz sytuacje, z jakimi miałam okazję tam się zmierzyć upewniły mnie, iż nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nawet początkowe problemy z podróża powrotną (bilet lotniczy okazał się horrendalnie drogi, autobusy też, jednak zdążyłam poznać już sporo miłych osób, które zwróciły moją uwagę na możliwość podróżowania busem przewożacym rzeczy oraz osoby za w miarę rozsądną cenę, 80 funtów) dały mi poczucie, że potrafię sobie jakoś poradzić.
Teraz już od prawie dwóch tygodni siedzą w Polsce i mogą cieszyć się powikłaniami zaserwowanymi mi przez wdzięczne migdały, które napuchły, przyoblekły się w białe, ropne stroje (a konkretnie mówię tu o takich białych, ropnych guzkach) i w najlepsze pompują bakterię do wnętrza mojego organizmu. Tak więc z zmiennym szczęściem borykam się z bolącymi rękoma, nudnościami, zawrotami głowy, uczuciem słabości, bólem głowy, ucha, lewej strony szczęki i paroma inszymi, równie radosnymi schorzeniami. Z jednej strony miło jest, iż miast harować w domu, mogę spędzać większą część doby w mrocznym pokoju z barkiem dostępu do świeżego powietrza, czy też dziennego światła, jednakowoż wbrew opinii co niektórych osób, nie jestem tak do końca pozbawiona sumienia i przykro mi, iż muszę patrzeć, jak moje siostry wylewają siódme poty, wymęczone, niedospane, bez szansy na chociażby jeden dzień wolny. Moja pomoc znacznie by je odciążyła. na początku nawet wstawałam dwie godziny wcześniej, aby posprzątać jadalnię oraz pomagałam przy śniadaniu, jednak dosyć szybko i to zadanie okazało się być ponad moje siły. Najgorsze jednakowoż jest to, iż oprócz pracy przy przygotowaniu posiłków oraz ogólnej przy sprzątaniu po gościach, jest to sezon przetworów. Coś, czego osobiście nienawidzę. Bowiem zabiera to kilka normalnie wolnych godzin w ciągu doby, które można by przeznaczyć. W związku z tym, na pół nieprzytomne siostry około wpół do ósmej zwlekają się z łóżka, by dzień pracy zakończyć o 23. i tak przez praktycznie cały tydzień.Enyłej, mam nadzieję, że zażywany przeze mnie antybiotyk chociaż trochę pomoże i będę mogła chociaż w jakimś stopniu im pomóc. Ale o tym przekonam się dopiero we wtorek,. kiedy zjem sobie ostatnią tabletkę.
Pobyt w domu jak zwykle odbił się na moim i Edowym obliczu. jesteśmy teraz dobrze wypasłe wielorybiątka. Cóż, przyjdą studia i z początkiem października zaczniemy powracać do naszych normalnych sylwetek. A tam, w naszym prawdziwym domu, dołączy do nas trzecia winorośl klanu Starków i w ten oto sposób jak zwykle cała familija rozpocznie kształcenie w progach tej samej uczelni.Edyta już nawet poczyniła plany jak spędzimy urodziny Beaty.
Ów Blog przynajmniej w pewnym stopniu skłania ku zachowaniu pewnej sumienności w prowadzeniu notek. W związku z naciskami wywieranymi na mnie przez Eda, a wiążącymi się z mą żałosną twórczością, gdybam nad umieszczeniem tu jakichś wypocin błahej natury, w skrócie opowiadań. Jednocześnie żywię nadzieję, iż po wejściu na bloga i widoku niedokończonego tekstu, wzbudzi to we mnie jakiś niemy wyrzut, ktory skłoni mnie do pociagnięcia historii. Zaliczam się bowiem w poczet tych osobników, które pisząc z głowy, wyklepując poszczególne słowa, same jakoś tworzą historię. Nie tworzą w głowie gotowych scenariuszy i nie przelewam ich na papier. Raczej historia sama sie pisze, ja ją stopniowo odkrywam a moment, gdy wiem już, jak się zakończy sprawia, iż opuszcza mnie jakakolwiek chęć twórcza i przestaję pisać. Wiem bowiem, co zdarzy się dalej, więc nie odczuwam potrzeby mozolnego przelewania wydarzeń na ekran monitora. Słowa Eda tkwią mi jednak zadrą w głowie, może więc jednak spróbuje napisać chociaż jedno opowiadanie posiadające zakończenie? Czas pokaże.
Teraz już od prawie dwóch tygodni siedzą w Polsce i mogą cieszyć się powikłaniami zaserwowanymi mi przez wdzięczne migdały, które napuchły, przyoblekły się w białe, ropne stroje (a konkretnie mówię tu o takich białych, ropnych guzkach) i w najlepsze pompują bakterię do wnętrza mojego organizmu. Tak więc z zmiennym szczęściem borykam się z bolącymi rękoma, nudnościami, zawrotami głowy, uczuciem słabości, bólem głowy, ucha, lewej strony szczęki i paroma inszymi, równie radosnymi schorzeniami. Z jednej strony miło jest, iż miast harować w domu, mogę spędzać większą część doby w mrocznym pokoju z barkiem dostępu do świeżego powietrza, czy też dziennego światła, jednakowoż wbrew opinii co niektórych osób, nie jestem tak do końca pozbawiona sumienia i przykro mi, iż muszę patrzeć, jak moje siostry wylewają siódme poty, wymęczone, niedospane, bez szansy na chociażby jeden dzień wolny. Moja pomoc znacznie by je odciążyła. na początku nawet wstawałam dwie godziny wcześniej, aby posprzątać jadalnię oraz pomagałam przy śniadaniu, jednak dosyć szybko i to zadanie okazało się być ponad moje siły. Najgorsze jednakowoż jest to, iż oprócz pracy przy przygotowaniu posiłków oraz ogólnej przy sprzątaniu po gościach, jest to sezon przetworów. Coś, czego osobiście nienawidzę. Bowiem zabiera to kilka normalnie wolnych godzin w ciągu doby, które można by przeznaczyć. W związku z tym, na pół nieprzytomne siostry około wpół do ósmej zwlekają się z łóżka, by dzień pracy zakończyć o 23. i tak przez praktycznie cały tydzień.Enyłej, mam nadzieję, że zażywany przeze mnie antybiotyk chociaż trochę pomoże i będę mogła chociaż w jakimś stopniu im pomóc. Ale o tym przekonam się dopiero we wtorek,. kiedy zjem sobie ostatnią tabletkę.
Pobyt w domu jak zwykle odbił się na moim i Edowym obliczu. jesteśmy teraz dobrze wypasłe wielorybiątka. Cóż, przyjdą studia i z początkiem października zaczniemy powracać do naszych normalnych sylwetek. A tam, w naszym prawdziwym domu, dołączy do nas trzecia winorośl klanu Starków i w ten oto sposób jak zwykle cała familija rozpocznie kształcenie w progach tej samej uczelni.Edyta już nawet poczyniła plany jak spędzimy urodziny Beaty.
Ów Blog przynajmniej w pewnym stopniu skłania ku zachowaniu pewnej sumienności w prowadzeniu notek. W związku z naciskami wywieranymi na mnie przez Eda, a wiążącymi się z mą żałosną twórczością, gdybam nad umieszczeniem tu jakichś wypocin błahej natury, w skrócie opowiadań. Jednocześnie żywię nadzieję, iż po wejściu na bloga i widoku niedokończonego tekstu, wzbudzi to we mnie jakiś niemy wyrzut, ktory skłoni mnie do pociagnięcia historii. Zaliczam się bowiem w poczet tych osobników, które pisząc z głowy, wyklepując poszczególne słowa, same jakoś tworzą historię. Nie tworzą w głowie gotowych scenariuszy i nie przelewam ich na papier. Raczej historia sama sie pisze, ja ją stopniowo odkrywam a moment, gdy wiem już, jak się zakończy sprawia, iż opuszcza mnie jakakolwiek chęć twórcza i przestaję pisać. Wiem bowiem, co zdarzy się dalej, więc nie odczuwam potrzeby mozolnego przelewania wydarzeń na ekran monitora. Słowa Eda tkwią mi jednak zadrą w głowie, może więc jednak spróbuje napisać chociaż jedno opowiadanie posiadające zakończenie? Czas pokaże.
czwartek, 28 czerwca 2012
Latyfundia, again
Ostatnio przez długi czas nie pisałam, gdyż nie miałam siły.
Mam za sobą już 4 dni pracy i modlę się o to, aby jutro przypadł dej of.
Turbulencji w pracy było wiele. Powoli coraz więcej rozumiem z różnych
oznaczeń. I wiem, że zostanę tu co najwyżej 6 tygodni. 10 po prostu fizycznie
nie wytrzymam, tak sądzę. Mam za sobą dwa dni z nadgodzinami, gdy wstaje się o
5 a wraca o w pół do 20. Najgorszy w
pracy jest strach, że nie wyrobię się ponad próg zwolnień. Wynosi on 3,5 funta
a norma 6. Na początku sądziłam, że
jestem naprawdę beznadziejna, skoro nie potrafię jej wyrobić. Codziennie jest
wywieszana lista z średnią zarobionych pieniędzy i przepracowanych godzin. Od
godzin pracy odliczana jest godzina na przerwy, rozdzielona na trzy części.
Oraz czas potrzebny na przejście z jednego pola na drugie. Na razie moja górna
granica wynosi 4.9 funta a dolna 4,5. Zobaczymy, jak będzie dziś. Okazuje się,
że na liście ustawionej ilością zarobionych pieniędzy, plasuje się w środku,
czyli nie idzie mi tak źle, jak mogłabym przypuszczać. Ponadto cały czas
towarzyszy napięcie, czy Twoja skrzynka ma wystarczająco good quality i nie
zostanie na redżekcie. We wtorek aż 4 z moich 13 skrzynek zostały odrzucone. W
środę, z powodu dej ofa lidera grupy zostaliśmy przydzieleni do innego, Alicji.
Głęboko żałowałam, że normalnie tam odgórnie mnie nie wrzucono. W grupie
znajdowało się sporo Polaków, więc nie czuliśmy się tak obco. Poza tym, Alicja
nawet w połowie nie jest tak wymagająca jak Marta G. Niestety, nie zrobiła nam
trzeciej przerwy, w związku z czym przez ostatnie 5 godzin musieliśmy strasznie
zasuwać w skwarze siedząc pod plandekami, jakimi są przykryte u góry maliny
(takim zadaszeniem jak w szklarniach) bez możliwości wytchnienia i łyka wody.
Okropne uczucie. Ponadto okazało się, iż w związku z tym, że są inne skrzynki,
aby wyrobić normę, trzeba zerwać aż 4 na godzinę (1 skrzynka kosztuje 1,3 funta),
czego nie wiedziałam i przez dwie godziny zerwałam 5 myśląc, iż skoro dwie na
godzinę wystarczą, to wszystko jest w porządku. Otóż nie, i gdy Daniel
wyprowadził mnie z błędu, przeraziłam się strasznie. Podczas kolejnych dwóch
godzin zapierdalając dosłownie, aż pot zalewał mi oczy, zerwałam 7. Po drugiej
przerwie trafiłam na dobry rządek i znów zaciskając zęby i próbując ignorować
ból rozciąganych na siłę, obolałych mięśni (najładniejsze maliny rosły
strasznie wysoko), zerwałam w ciągu następnych dwóch godzin 15 skrzynek.
Okazało się, iż musimy zrobić jeszcze jedno pole więcej, więc brnąc w błocie
zrywaliśmy dalej. Łącznie tego dnia zerwałam 28-29 skrzynek. Żadna nie została
odrzucona, a Alicja tylko pobieżnie sprawdzałam rzędy w tunelu naszego teamu (na
początku dnia przy przydziale do tuneli tworzą się teamy i do końca dnia
pracują razem),w związku z czym nie musiałam się cofać i tracić cennego czasu.
W przypadku pracy z Martą, każdy rządek w tunelu jest dokładnie sprawdzony (są
trzy rządki, tyli 6 stron, a więc 6 osób trafia do teamu) i każe się cofać i
sprawdzać raz jeszcze. W ten sposób traci się sporo cennego czasu, podczas
którego można by zapełniać skrzynki. Drugiego dnia 2 z moich zostały źle
posortowane kolorystycznie, w związku z czym teraz jestem bardzo ostrożna i się
dokładnie przyglądam malinom, aby móc orzec, która jest pomarańczowo- różowa, a
która czerwono- różowa. Dzisiaj zbieraliśmy do skrzynek (okazuje się, iż są różne skrzynki o różnej
wartości, w związku z czym są różne normy tego, ile powinno się zebrać) za 3
funty. Byłam taka szczęśliwa, gdy udało mi się w dwie godziny zebrać 4 skrzynki
i żadna nie została odrzucona. Wszystko zmieniło się po przerwie, gdy dwie z
nich zostały odrzucone, musiałam się z wszystkimi cofnąć do innego tunelu, co
zabrało masę czasu, a że rządek był bardziej niż marny, robiłam co mogłam, aby
zebrać chociaż coś. Podeszła do mnie, gdy zbierałam Marta G i powiedziała, że
dwie z moich skrzynek ze względu na quality
zostały odrzucone i muszę być bardziej uważna. Dziś był menager i wysłał
dwóch Słowaków do domu z tego powodu z Warmingami (przypominam, 3 warmingi to
zwolnienie) i szkoda by było, gdybym i ja musiała z takiego powodu szybciej
kończyć pracę. Poszłam je poprawić, co zabrało mi jakieś 20 min, więc omal się
nie rozpłakałam (często mam takie uczucie na polu, gdy nie ma w moim rzędzie
malin, nie wyrabiam minimum, czy też po raz kolejny zły produkt włożyłam i moje
skrzynki zostały odrzucone), ale ignorując potworną duchotę i (teraz wiem
dokładnie ,co czuje tata, gdy pot wlewa mu się do oczu, a ubranie klei się do
ciała) narzuciłam sobie mordercze tempo i skończyłam dziś, gdy nie pracowaliśmy
całych 8 godzin, 12 skrzynek. Żadna już nie została odrzucona. Niemniej ciężko
jest, gdy człowiek się śpieszy, przestrzegać wszystkich wymogów, które wyżej
opisałam, aby quality była dobra. Właśnie Daniel powiedział, że jutro znowu na
6 Salmans. Nienawidzę tego pola, trzeba się z ciężką taczką wspinać pod górę.
Na szycie czuję się, jakbym miała wypluć płuca. Kalosze nie są najlepszym
obuwiem do wspinaczki, w upale, jaki ostatnio mamy, nogi się w nich gotują, ale
bez nich przejście między rzędami, gdzie często i gęsto króluje okropne błoto, a
wózek ledwie da się przez nie przepchnąć, są niezbędne. Wczoraj, gdy skończyłam
pracę po jakichś 11 godzinach biegania, nie miałam już co jeść, więc zmuszona
byłam udać się do sklepu i zrobić dodatkowe 8km. W domu byłam 9.45 a o 5.10
pobudka. Najgorszy jednak z wszystkiego jest koszmarny ból nóg, którego nie da
się z niczym porównać. Gdy po powrocie i prysznicu próbujesz się położyć
czujesz się, jakbyś miał połamane obie nogi w kilku miejscach. Nie bolę cię
mięśnie, tylko kości. Ból jest potworny i nie wiesz jak masz się położyć, aby
stopy nie dotykały niczego i były wyprostowane. Około dwóch godzin mija, zanim
przestają drgać z powodu impulsów bólu przebiegających przez nerwy. Kolejną
rzeczą doprowadzającą do szaleństwa, są parzawki wielkości człowieka, dobrze
nawożone i odżywione. Któregoś dnia w tą samą dłoń poparzyłam się 4 razy. Na początku
oprócz bólu, ręka drętwieje i mrowi, później przez dwa następne dni przebiegają
przez nią coś na kształt impulsów elektrycznych, a miejsce poparzone do końca
dnia mrowi. Te pokrzywy są olbrzymie i schowane między liśćmi malin, tak iż
wcześniejsze dostrzeżenie ich jest praktycznie niemożliwe. Inne schorzenia,
czyli poharatane ręce niemal do ramion, plamy od parzawek, czy zwyczajne ślady
po pokłuciu są do zniesienia, chociaż pieką, ale czymże to jest wobec nóg?
Nawet ramiona, czy plecy nie powodują tak koszmarnego bólu. Uzbierałam cała
nową kolekcję różnych obtarć i siniaków, które odkrywam podczas prysznica po
całym dniu pracy. Jeśli zaś chodzi o lidera naszej grupy, Martę, Rumuna Stefana
sprawdzającego jakość, czy Ranerów (szczególnie przepadam za wesołym Ivanem),
to są naprawdę uprzejmi ludzie. Stawiają pewne wymagania, ale nie ma niczego,
co można by nawet przy możliwe najbardziej niechętnej opinii nazwać mobingiem.
Ludzie tu podchodzą do rzeczy fachowo, do pracowników normalnie. Z racji, iż
jestem znajomą Daniela, Marta patrzy na mnie łaskawszym okiem i jeśli na
cokolwiek mogę narzekać oprócz faktu, że praca jest ciężką, tą rzeczą będzie
moja nieudolność. Dzisiaj był 4 dzień pracy, a ja wciąż popełniam tyle błędów.
Powoli przyzwyczajam się do ludzi wchodzących w skład mojej grupy- czyli
głównie Rumunów, Bułgarów i małej grupki Słowaków. Niektórzy nawet znają
angielski, więc podstawowe sprawy można sprawnie wytłumaczyć. Stres, że
zostanie się wyrzuconym jest wystarczająco przerażający, dlatego też żadne groźby
nie są potrzebne. Każdy nowy dzień to walka. Walka z samym sobą, aby wydusić z
siebie więcej, lepiej, szybciej. Sądzę, że schudłam jakieś dwa kg do tej pory.
Wzmożony wysiłek i niewielkie racje żywnościowe (najczęściej przez cały dzień
zjem bułkę z serem i dwie miseczki płatków, a w skrajnym przypadku przez 15 h
żyłam na połówce przedwczorajszej, sczerstwiałej bułki, którą brałam z sobą na
pole pierwszego i drugiego dnia. Ser na szczęście nie spleśniał w tym słońcu )
sprawiają, iż uczucie głodu staje się czymś normalnym i zwyczajnym. Nie mogę
się doczekać dej ofa właśnie z tego powodu, że będę miała nareszcie okazję
wsiąść do busa wiozącego na szoping i zrobić porządne zakupy. Nieduże
oczywiście, postanowiłam wydawać jak najmniej pieniędzy, aby jak najszybciej
zaoszczędzić 6tys i wracać do domu. Cóż, następnym razem poszukam jakiejś mniej
wykańczającej pracy. Do tej pory, jeśli się nie pomyliłam w obliczeniach,
zarobiłam jakieś 1069 złotych. Tygodniowo przy dobrych wiatrach można wyciągnąć
1300 na czysto i bez trudu jestem w stanie w to uwierzyć. Zdecydowanie też
czuję, iż w pocie czoła zasłużyłam na każdego funta. Pracuje się 6dni w
tygodniu, jeden jest wolny. Nie wiadomo nigdy, który. To okazuje się na tablicy
około 7-8 p.m, gdy sprawdzasz, co figuruje przy Twoim nazwisku- czyli gdzie
jedziesz i o której zaczynasz, bądź też czy masz dzień wolny. Imjesteś lepszym
wydajniejszym pracownikiem, tym częściej wpisują Cię na listę do pracy. Mam
nadzieję, modlę się o to, aby jutro znowu nie było nadgodzin, tylko normalnie 8
godzin pracy. Zobaczymy, jak będzie. Oby tym razem poszło mi lepiej. Jedną z
rzeczy, które mi doskwierają, to samotność. Daniel i Daria mają oddzielny
pokój, na polu nie ma okazji zbytnio porozmawiać, mojego współlokatora
najczęściej nie ma, bo ma masę obowiązków. W związku z czym wszelkie
spostrzeżenia i uwagi zmuszona jestem zachować dla siebie.
A teraz słów kilka o samej Anglii. Nasz camp znajduje się na
wzgórzu, w związku z czym, gdy uda mi się wspiąć na chodnik przy głównej drodze
(strasznie wąski, swoją drogą), jeśli krzakory nie zasłaniają widoku (a należy
tu wspomnieć, iż ujmą chyba na honorze zarządcy dróg byłby fakt, iż jakieś
pobocze jest niezarośnięte. WSZYSTKIE co do jednego otacza albo murek, albo
gęstwina tuż przy drodze, a najczęściej po prostu jakieś równo ścięte, wysokie
krzakory, a nie tylko zwykły żywopłot. Pola oczywiście również każdej strony są
otoczone krzakami. Nie rozumiem tego, lecz cóż) zwracają uwagę prześliczne
domki ceglane (ale z zupełnie innej cegły niż u nas. Nie są rdzawe, a
jasnobeżowe, białe, brązowe, czy w ogóle w przeróżnych odcieniach, w dodatku
jakoś tak ładnie, gustownie zaprojektowane) nazwane. To nie byłby angielski
dom, gdyby nie nosił nazwy. Mija więc człowiek przeróżnie nazwane, czasem
bardziej, czasem mniej pomysłowo (jak np. white house- przyjrzałam się,
faktycznie był biały) z ślicznymi, zadbanymi ogródkami oraz parkingami. I tu
ważne spostrzeżenie- nie uświadczysz na drodze zbyt wiele osób, może osoby
uprawiające jogging, ale tak poza tym okolice świecą pustkami. Za to samochodów
jest co nie miara! Masa pędzi w jedną i drugą stronę zadbanymi, równymi
angielskimi drogami. I tu kolejna informacja, o której należy wspomnieć- idąc
więc chodnikiem i w miejscu, gdzie akurat żywopłot mniejszy jest, rozciąga się
przepiękny widok na dolinę pokrytą polami, zagajnikami i przeciętą
czteropasmową ulicą. Na kolejnym wzgórzu niebo odbija się w dwóch dosyć sporych
jeziorach (swoją drogą to fascynujące, iż nie w dolinie, a na wzgórzach są
jeziora). Gdy doszłam do miejscowości Sutborough (nie ma tam oczywiście
praktycznie żadnych znaków, tak jak w Polsce informujących, iż znalazło się w
danej miejscowości) na pobliskim boisku w pobliżu prześlicznego, mormonckiego
kościoła, grupka dzieci grała w
baseball. Dosyć fascynujący widok. Zwłaszcza dla kogoś, kto przyzwyczajony jest
do widoku dzieciaków grających w piłkę nożną.
Właśnie rozmawiam z Olivierem. On umie trochę słów po
polsku, więc nawet jego dziwny akcent nie przeszkadza i można się dogadać, a
jest to miły człowiek. To tyle, jeśli o moje spostrzeżenia chodzi na stan
obecny. Odliczam dni do powrotu do Polski. Mama będzie przerażona, jak zobaczy
moje ręce wyglądające tak, jakbym regularnie się cięła. Czasami zastanawiam
się, czy Edyta poradziłaby sobie lepiej, zebrała więcej… Ale szybko dochodzę do
wniosku, że nie. Jest ciężko i tyle. I nie wiem, czy polecić jej w przyszłym
roku wyjazd. Można ładnie zarobić ,ale trzeba dużo wysiłku i ciężko walczyć o
to, aby nie zostać zwolnionym.
Tęsknię za domem.
poniedziałek, 25 czerwca 2012
Latyfundia, dzień 3
Dzisiejszy dzień był ciężki.
Powoli zaczynam się coraz lepiej zapoznawać z strukturą pracy oraz
ludźmi, z jakimi przyjdzie mi się zmagać. Okazuje się, że nie dołączy do nas
brat Daniela i Piotra. Będę więc wraz z nim dzielić livingroom. Obecnie
najbardziej przeraża mnie fakt, iż nie wyrobię się w normie. A jeśli ktoś nie
wyrabia się z normą 2 skrzynek na godzinę, zbiera nieodpowiednie owoce, źle je
sortuje, wrzuca za mało albo za dużo, zbiera niedokładnie itd., itp. Dostaje
ostrzeżenie. Po 3 zostaje się zwolnionym. Dziś był mój pierwszy dzień. I nie
wyrobiłam normy. Zabrakły mi 3 skrzynki, czyli bardzo dużo. Pierwszy dzień, gdy
człowiek się wdraża, jest łagodniej oceniany. Jutro kończy się taryfa ulgowa. A
jest bardzo wiele rzeczy, o które należy dbać. Każdy rządek, każda skrzynka
jest dokładnie sprawdzana. Jeśli znajdują się na niej owoce nieposortowane na
ciemno różowe i jasnoróżowe, mają sok na wierzchu (pojawia się on przy
zrywaniu, czy też zerwie się niekompletna, bo zabraknie jeden bąbelek) ,
zostaje się wezwanym do tzw. czek Pojntu, gdzie Ranerzy zanoszą fortres (czyli
skrzynki), dostaje się redżekta i należy „poprawić” fortres. W każdej skrzynce
mieści się 10 paletek, do których należy włożyć dokładnie 180 gram. Ponadto,
trzeba uważać, aby nie miały zbyt dużych bąbelków, nie były zbyt ciemne, zbyt
twarde, zbyt miękkie. Nie wspominając już o magicznym systemie, w jaki zbiera
się maliny. Dziś zaczęłam od najgorszego
miejsca- legro. Folia o rozpiętości koło czterech metrów nad krzakami tworzy
tunele. W każdym tunelu są 3 rządki. Zbiera w nim 6 osób. Należy przy tym pamiętać,
iż przy przejściu dla Ranerów, które dzieli rządek na trzy części, należy
zmienić stronę i np. z legro (to najgorszy, tuż przy ścianie folii rząd, gdzie
maliny wzbijają się wysoko i bardzo ciężko jest je dosięgnąć, nie wspominając o
uczuciu klaustrofobii, jakie człowieka ogarnia w małym, ciasnym przejściu.
Zacznijmy jednak od początku. O 6.30 mieliśmy znaleźć się na miejscu, które
najbardziej przypomina mi wysypisko
samochodowe. Tam podjeżdża stary, zdezelowany autobus, który najlepsze
swoje lata odsłużył już w liniach podmiejskich. Rozpoczyna się wyścig. Pierwsi
szczęśliwcy zajmą miejsca siedzące. Kierowca Rumun bawiąc się świetnie
klaksonem zamykaniem oraz otwieraniem drzwi, w końcu wpuszcza wszystkich.
Ruszamy. Jedziemy około 15 minut krętymi, wijącymi się raz w górę, raz w dół,
angielskimi uliczkami pomiędzy ślicznymi ceglanymi domkami. W końcu docieramy
na mniej zamieszkane tereny. U podnóża wzgórza autobus się zatrzymuje. Po raz
kolejny rozpoczyna się wyścig z czasem. W kaloszach po kolana,z torbą zsuwającą
się z ramienia, mozolnie pniemy się czym prędzej w górę. Po około 500 m
docieramy do miejsca, gdzie leżą porozrzucane metalowe wózki najbardziej
przypominające taczki. Są jednak większe i mają dwa metalowe piętra. Łapię
pierwszą lepsza z brzegu. Okazuje się strasznie ciężka, koło zaś skrzypi i
przechyla się raz w jedną, raz w drugą stronę. Teraz nadchodzi najgorszy etap.
Znowu trzeba wspinać się w górę w niewygodnych butach, pchając cholernie
ciężkie, skrzypiace ustrojstwo. Tu również liczy się czas. Gdy zdyszana
docieram do mniej więcej równego terenu pokrytego olbrzymią ilością tuneli,
podążając za tłumem, biegną po skrzynki i paletki. Zabieram cztery, po czym
rozkładam na nich po 10 paletek. Jako, iż był to nasz pierwszy dzień,
musieliśmy czekać na lidera. W tym czasie starzy wyjadacze szybko namierzyli
najlepsze rządki i zajęli pozycję. Nasz lider nazywa się Marta G. i jest
wyjątkowo sumienną osobą (słynie z rozdawania lekką ręką łormingów, o czym
poinformował mnie rozbawiony Olivier). Czekamy. Równo o 7 rozlega się głośny
krzyk start, Ludzie rzucają się do pracy. Zaczynam zbierać, chociaż nie mam
pojęcia, jak. Po ok. 10 metrach
przyszedł do mnie Rumun, absolutnie nie wyglądający na Rumuna i zaczął mi po angielsku
tłumaczyć co i jak. Wszędzie wokół rozlegają się okrzyki ‘legro’ ‘fortres’. Nie
mam pojęcia, co to znaczy, a przyciśnięta do folii nie bardzo mam kogo spytać.
Po 2h i 15 min nadchodzi pierwsza, 15min przerwa. Szybko dopadam Daniela i
pytam, co znaczą te okrzyki. Idziemy w
dół do zadaszonego miejsca, gdzie rzuciliśmy torby (nie można nic ze sobą wziąć
na pole. Ani jedzenia, ani picia, nawet zegarka, czy chociażby kolczyków. Nie
można również mieć własnych plastrów, czy rękawiczek. Można co najwyżej pójść
do czek pojntu i poprosić o niebieski plaster). Wcinam zasmucona ilością rzeczy
do opanowania swoja bułkę, która po dwóch dniach jest tak samo miękka, jak
zaraz po kupieniu. Po powrocie czeka mnie niemiła niespodzianka- jedna z moich
skrzynek uzyskała status redżektet i musiałam udać się do czek pojntu i ją
poprawić. Na szczęście, z tych mizernych 8, tylko pierwsza została odrzucona.
Wracam do rządka i widzę, czy też raczej słyszę, iż jestem daleko w tyle za
innymi. Martwi mnie to, ale nic nie mogę na to poradzić. Dopiero, gdy nadeszła zmiana
stron moja sytuacja nieco się polepszyła. Cały czas rozlegają się śmiechy,
gwizdy i pokrzykiwania Rumunów. W naszej grupie (czy też raczej gangu, jak tu
się zwykło mawiać) jesteśmy jedynymi Polakami. Uściślając, liczymy jakieś 60
osób. Starzy wyżeracze wzięli nas na celownik i w związku z tym po kolejnej
przerwie po równych 2h 15 min dołączają do nas, gdyż w związku z tym, iż
poruszamy się niezbyt szybko, jesteśmy łatwym
celem do wejścia i „pomocy” w dozbieraniu poszczególnej strony. Do domu
wróciłam 16.40 i byłam wykończona. Nogi bolały od bezustannego biegania, a
plecy oraz mięśnie, które związane są z rozciąganiem, również. Należy bowiem
wspomnieć, iż krzaki malin osiągają 2m wysokości a przy moim wzroście karła
muszę wspinać się i połową ciała wchodzić w krzak. W dłoniach tkwi masa kolców.
Wiem jednak, iż tkwią zbyt głęboko, by nawet próbować je wyciągać. Ignoruję je
więc. Mam też nieco poharatane dłonie, ale zbytnie mi to nie przeszkadza. Jutro
znowu startujemy o 6.30. Niestety, mamy zostać na polu dłużej, co mnie martwi,
bowiem nie mam już co jeść, a do najbliższego sklepu są 4 km. Po nierównym
terenie oczywiście. Tych wzgórz i wzniesień nie ma co porównywać nawet z
polskimi. Potrafią drogi piąć się niemal pionowo w górę. A patrząc po tym, jak
wykończona jestem po dzisiejszym dniu, ciężkimi nawet sobie wyobrazić, że
miałabym pokonać tę drogę. Prędzej będę głodować. Minął dopiero pierwszy dzień
pracy, a ja już modlę się o dej off.
Mała uwaga- wszelkie nazwy zapisuje po polsku, tak jak one
faktycznie brzmią. Z angielskim nie ma to wiele wspólnego i tak jak zauważył
Daniel, dobra znajomość angielskiego jest wręcz niemile widziana. Jutro czeka
mnie kolejny dzień walki. Strasznie obawiam się, iż nie będę wyrabiać normy,
dlatego muszę się spiąć w sobie i jakoś sobie z tym poradzić.
Przyjeżdżając tu najbardziej obawiałam się warunków
mieszkaniowych a za pewnik wzięłam, że z pracą sobie poradzę. Teraz mogę
zrewidować swoje poglądy i stwierdzić, jak odwrotnie przedstawia się moja
sytuacja. Kończę na dziś, jest 22 a rano należy wstać. Dzisiaj nie udało mi się
podłączyć do netu, więc notkę wstawię jutro z datą dzisiejsza. O ile,
oczywiście, tym razem połączę się z siecią. Dzisiejszy dzień mogę podsumować
krótko- było ciężko, a jutro będzie jeszcze ciężej. Jedno szczęście, że
przynajmniej deszczu nam angielska pogoda nie zafundowała.
PS. Zbierałam też żółte maliny. Wybryk natury, jeśli mnie
pytać o zdanie. Ach i dowiedziałam się, że mój współlokator robie doktorat z
biofizyki dotyczący maszyn używanych w medycynie przy zabiegach. Jest to o tyle
ciekawe, że patrząc na niego, człowiek nigdy w życiu by się czegoś takiego nie
domyślił. A tu proszę, artykuł w czasopiśmie międzynarodowym, praktyki w
niemieckim ośrodku badawczym… Tym bardziej zasmucił mnie fakt, iż ktoś o takim
poziomie wiedzy, nie posiadający dobrze usytuowanych rodziców, zmuszony jest
zamiast rozwijać się intelektualnie i naukowo, pracować na farmie malin. A masa
osób w podobnym do niego wieku, którzy ponad wszystko gloryfikują własne
przyjemności, może całe wakacje bujać się po europie, ewentualnie „nudzić się”
w domu z przyjaciółmi. Cóż, taka już niestety kolej rzeczy na świecie.
niedziela, 24 czerwca 2012
Latyfundia, dzień drugi
Mam już za sobą pierwszą noc i muszę powiedzieć, zaskoczyła
mnie. Powiedzieć, że było zimno, to niedopowiedzenie. Było tak koszmarnie
lodowato, że mając 3 bluzy na sobie i dwie pary spodni, cała dygotałam. Na
tymczasowym przydzielonym mi łóżku leżał koc, jako że mojego tymczasowego
współlokatora nie było (pił z Bułgarami) , postanowiłam go użyczyć. Mój bowiem
nie zdał się praktycznie na nic w walce z tym zimnem. Spało się całkiem wygodnie, gdyby nie napady
reumatyzmu tak silnego, jak nie zdarzyło mi się mieć nigdy w życiu. Zacisnęłam
więc zęby i czekałam, aż będę w stanie poruszać nogą. Po wielu trudach wczoraj
udało mi się wyciągnąć z Daniela, gdzie staje i o której autobus zabierający
pracowników z różnych farm do Tonbridge na zakupy. Muszę kupić kołdrę.
Koniecznie. Nie ważne, ile będzie kosztować, byle byłą gruba i ciepła. To w tej
chwili wydaje mi się najważniejszym wydatkiem. Dzisiaj podobno (z racji, że
jestem znajomą Daniela), powinnam dowiedzieć się, gdzie będę mieszkać. Nie
powiem, miło byłoby się rozpakować i móc normalnie włożyć rzeczy do lodówki,
które dzięki dobroci Lavinii (dziewczyna menagera Tomka- brata Daniela,
odebrała nas z lotniska, pochodzi z Armenii) kupiłam pierwszego dnia. Szokowały
mnie ceny- wiele było poniżej jednego
funta. Ach, no i oczywiście, cały czas pada. Czasem leje, czasem siąpi. W moim
obecnym lokum mieszka jeszcze 45 letni Słoweniec. Bardzo miły i mimo, iż mówimy
w dwóch różnych językach w podstawowych
sprawach można się dogadać. Dochodzi ósma, dzisiaj podobno mamy podpisać umowę
i zapoznać się z podstawowymi sprawami na „Campside”. Muszę przyznać, że
przyczepy campingowe są dużo wygodniejsze i przyjemniejsze, niż początkowo
sądziłam. Może to dlatego, iż wyobrażałam je sobie naprawdę w niezbyt
przychylnym świetle. Gdyby jeszcze nie ten koszmarny chłód. Mam wrażenie, że
temperatura cały czas utrzymuje się na tych 13 stopniach. Nie mogę odżałować,
iż przez to, że z torby zmuszona byłam pozbyć się 6 kg rzeczy, straciłam trochę
ciepłego ubrania. To boli o wiele bardziej niż brak naczyń (btw kupiłam sobie
za pół funta miseczkę, ponieważ gdy zauważyłam, iż olbrzymia paka płatków
nestle kosztuje niecałe dwa funty, nie mogłam się powstrzymać. Do tego mleko i
mam jedzenie na najbliższy czas. Szkoda tylko, że busy do sklepów (tzw.
szopingi) odjeżdżają o 12 (ponieważ zazwyczaj tej porze pracujemy, jeśli nie
prawie zawsze). Najlepiej więc będzie od razu kupić jedzenie i inne rzeczy na
cały tydzień. Do Tonbridge jest jakieś 6 km (4 mile), a podróż z torbą pełną
zakupów przez taki odcinek drogi nie należy do przyjemności. Podobnież jeździ
też zwykły bus u góry drogi (mieszkamy bowiem na nierównym, dosyć mocno
nachylonym ku dolinie, terenie. Niemniej wolałabym z niego nie korzystać. A, i
najważniejsze! Woda gazowana po ang znaczy „sparkling water”. O dziwo, nie
jestem specjalnie głodna.
W sumie do tej pory najprzyjemniejszą rzeczą była podróż
samolotem. Wczoraj udało mi się wyciągnąć więcej szczegółów a propo pracy i
okazuje się, iż nie jest to wcale takie proste, jakby mogło się wydawać. Piotr
powiedział przed chwilą, że ‘training’ ma zacząć się pomiędzy 13-14.
Dowiedziałam się od niego, że być może zostanę tutaj, a może trafię do Rumunek.
Obym mogła tu zostać, łóżko (przed którym ostrzegał mnie Słowak Szymon) jest
całkiem wygodne, byleby mieć coś ciepłego do przykrycia. Piotr przeraził mnie,
że training może trwać nawet 4 godziny. Tak długo, aż będziemy mieć pytania.
Oprócz nas wczoraj przyjechało jeszcze jakieś 7 osób. Zastanawiam się, skąd on
to wszystko wie. Jest tu od 3 tygodni, a wydaje się doskonale zorientowany w
tym, co dzieje się na campie. Nie przypuszczam, abym po takim czasie wiedziała
tyle, co on. Przyczepa dziali się na jedynkę, dwójkę (tzw. Małżeńską) oraz
livingroom. Niestety, w udziale przypadł mi livingroom, którym jest jedyny
piecyk gazowy oraz telewizor. Owocuje to faktem, że zawsze ktoś tu jest.
Okazuje się, że na campie jest ok. 30 Polaków z 250 tu przebywających. Większą
część stanowią Rumuni i Bułgarzy. Zwiedziłam
już prysznice oraz toalety (wszystko znajduje się w innym miejscu na Campisdzie).
Jestem trochę zmęczona, ale nie opłaca już kłaść się spać. Dochodzi dwunasta.
Planuję wybrać się dziś na pieszą wędrówkę do Tonbridge. O dziwo, niebo się
przejaśniło, więc mam nadzieję, iż taka pogoda pozostanie do wieczora. Muszę
absolutnie kupić coś, czym można się przykryć oraz coś, nie będzie się nadawać
do zabrania jutro na pole. Wiem już, w jakim miejscu można złapać Internet, ale
szczerze powiedziawszy, nie chce mi się tam iść. Niekomfortowo czuję się w
sytuacji, gdy nie wiem, gdzie będę mieszkać, bo staram się nie dokonywać
zbytniej ekspansji. Z powodu brzydkiej pogody, praca rozpoczyna się ok.7.
Trochę późno, jeśli o mnie chodzi. Wolałabym szybciej. Godzina 4 jak
najbardziej mi odpowiada. Mam nadzieję, iż po powrocie dowiem się, gdzie mnie przydzielono.
Mogę jedynie modlić się o to, abym mogła tu zostać. Trafić do przyczepy, gdzie
są same Rumunki… cóż, zbyt wiele nasłuchałam się opowieści, by nie bać się o
to, co stanie się z moimi rzeczami tam pozostawionymi. Zwłaszcza, że będę
jedyna obca. Dorzucona. O ile teraz, wśród Polaków i sympatycznego Słowaka
czuję się w miarę dobrze, o tyle później….
Trainingu nie było. Osoba za niego odpowiedzialna (Marta
Garstka, o której Lavinia powiedziała „fucking lazy bitch”) zechciała nam około
4 po południu poświęcić trochę swojego czasu, podpisaliśmy dokumenty i teraz
oficjalnie stałam się pracownikiem tutejszej farmy. Ciężar przeszkolenia zrzuciła
na Daniela, mimo iż od jego pobytu niektóre rzeczy się zmieniły. Jak dokładnie
poznam system, jaki tu panuje, z chęcią go opiszę, ponieważ i tu znaleźć można
sporo paradoksów i dziwnych wymagań.
Ach, i zostanę chyba na stałe w moim obecnym lokum.
Szefostwo jest zbyt leniwe, aby szukać innego miejsca. Cieszy mnie to
niezmiernie. Dostałam nawet dwie małe szufladki. Zmieściły się tam lekarstwa i
kosmetyki. Cóż, lepszy rydz, niż nic. Okazało się, że Słoweniec nazywa się
Olivier. Większość imion ciągle mi się myli. Bułgarzy bez przerwy mają imprezę,
puszczają jakąś swoją odmianę rumuńskiego disco polo, wylegają przed przyczepę,
śpiewają, pokrzykują i piją. Mam nadzieję, iż podczas jakiegoś wolnego dnia uda
mi się załapać na bus wiozący na szoping. Dzisiaj wybrałam się pieszo to
Tounbridge, jednakowoż po ok. 4 km dostrzegłam jakieś Tesco, więc pożegnałam
się z myślą o dalszej wędrówce i zrobiłam zakupy. Jeszcze sporo rzeczy mi
brakuje (nie mam nawet talerza), ale myślę, że stopniowo uda mi się nadrobić
braki. Chyba nie jestem jeszcze psychicznie i mentalnie gotowa na to, aby
zrobić sobie 12 km spacerek. Nie, kiedy nalegałam, aby od jutra zacząć
pracować. A że rozpogodziło się teraz pod wieczór, to możliwe, iż jutro od 5.30
zaczniemy pracę. Tego jeszcze nie wiadomo. Podobnież info ma być na jakiejś
liście, ale póki co nie udało mi się uzyskać jakichś bliższych informacji o
miejscu jej przebywania.
O ile w samolocie strasznie tęskniłam za Toruniem (w busie
na lotnisko zresztą też), o tyle teraz, przytłoczona nowymi wrażeniami oraz
rzeczami, o których musze pamiętać, tęsknota stała się mniej odczuwalna.
Internet jest w pomieszczeniu kuchnio- pralni dla wszystkich w jakimś sporym
hangarze. Często znika i się resetuje, także not buczek zmuszona jestem przez
pół wzgórza targać tu.
Btw, muszę opisać kiedyś później fascynującą historię Marty Garstki, która odnalazła tu na campie miłość swojego życia, Tadeusza, posiadającego żonę i dzieci w Polsce. Ale to inszym razem, ta notka jest już i tak wystarczająco długa.
sobota, 23 czerwca 2012
Latyfundia
Skoro już w końcu stworzyłam bloga, posłuży mi do zapisania i w zasadzie poinformowania najbliższych, cóż tam u mnie się dzieje po przybyciu do Ingland.
Latyfundia, dzień pierwszy.
Anglia to dziwny kraj. Począwszy od wielkich banknotów i
monet, poprzez dziwne gniazdka, skończywszy na zimnej, nieprzychylnej pogodzie.
Szczerze powiedziawszy, w ostatnim tygodniu poprzedzający przyjazd na
latyfundia, odczuwałam głęboką niechęć. Z dala od miejsc, które znam. Ludzi
ważnych dla mnie. Gdyby nie faktyczne możliwości zarobkowe nie sądzę, aby
cokolwiek mogło mnie skłonić do
samotnego wyjazdu. Gdyby towarzyszyła chociaż jedna bliższa mi osoba… wówczas
wrzucenie w zupełnie nową sytuację, nowe tło społeczne nie byłoby tak głęboko
odczuwalne. O dziwo, po przyjeździe, gdy dowiedziałam się, że w zasadzie nie
wiadomo, gdzie będę mieszkać, ponieważ odpowiedzialna za to osoba gdzieś
zniknęła, jakby moje wewnętrzne obawy uspokoiły się. Teraz siedzę na kanapie w jakimś domku,
którego lokalizację ledwie kojarzę, z spakowanymi rzeczami, dostając
„tymczasową” najgorszą kanapę, nie czuję się jakoś szczególnie źle. Dam radę.
Muszę dać. Postaram się jak najszybciej opanować panujące tu zwyczaje, wtopić
się w tło, wyrobić jakiś wizerunek… Teraz żałuję, że nie wzięłam maści na
stłuczenia i stany zapalne Taunum. Miała przyjemne działanie rozgrzewające, a
tu faktycznie jest zimno. Klimat Anglii to kolejna rzecz, do której należałoby
przywyknąć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)