niedziela, 24 czerwca 2012

Latyfundia, dzień drugi

Mam już za sobą pierwszą noc i muszę powiedzieć, zaskoczyła mnie. Powiedzieć, że było zimno, to niedopowiedzenie. Było tak koszmarnie lodowato, że mając 3 bluzy na sobie i dwie pary spodni, cała dygotałam. Na tymczasowym przydzielonym mi łóżku leżał koc, jako że mojego tymczasowego współlokatora nie było (pił z Bułgarami) , postanowiłam go użyczyć. Mój bowiem nie zdał się praktycznie na nic w walce z tym zimnem.  Spało się całkiem wygodnie, gdyby nie napady reumatyzmu tak silnego, jak nie zdarzyło mi się mieć nigdy w życiu. Zacisnęłam więc zęby i czekałam, aż będę w stanie poruszać nogą. Po wielu trudach wczoraj udało mi się wyciągnąć z Daniela, gdzie staje i o której autobus zabierający pracowników z różnych farm do Tonbridge na zakupy. Muszę kupić kołdrę. Koniecznie. Nie ważne, ile będzie kosztować, byle byłą gruba i ciepła. To w tej chwili wydaje mi się najważniejszym wydatkiem. Dzisiaj podobno (z racji, że jestem znajomą Daniela), powinnam dowiedzieć się, gdzie będę mieszkać. Nie powiem, miło byłoby się rozpakować i móc normalnie włożyć rzeczy do lodówki, które dzięki dobroci Lavinii (dziewczyna menagera Tomka- brata Daniela, odebrała nas z lotniska, pochodzi z Armenii) kupiłam pierwszego dnia. Szokowały mnie ceny-  wiele było poniżej jednego funta. Ach, no i oczywiście, cały czas pada. Czasem leje, czasem siąpi. W moim obecnym lokum mieszka jeszcze 45 letni Słoweniec. Bardzo miły i mimo, iż mówimy w  dwóch różnych językach w podstawowych sprawach można się dogadać. Dochodzi ósma, dzisiaj podobno mamy podpisać umowę i zapoznać się z podstawowymi sprawami na „Campside”. Muszę przyznać, że przyczepy campingowe są dużo wygodniejsze i przyjemniejsze, niż początkowo sądziłam. Może to dlatego, iż wyobrażałam je sobie naprawdę w niezbyt przychylnym świetle. Gdyby jeszcze nie ten koszmarny chłód. Mam wrażenie, że temperatura cały czas utrzymuje się na tych 13 stopniach. Nie mogę odżałować, iż przez to, że z torby zmuszona byłam pozbyć się 6 kg rzeczy, straciłam trochę ciepłego ubrania. To boli o wiele bardziej niż brak naczyń (btw kupiłam sobie za pół funta miseczkę, ponieważ gdy zauważyłam, iż olbrzymia paka płatków nestle kosztuje niecałe dwa funty, nie mogłam się powstrzymać. Do tego mleko i mam jedzenie na najbliższy czas. Szkoda tylko, że busy do sklepów (tzw. szopingi) odjeżdżają o 12 (ponieważ zazwyczaj tej porze pracujemy, jeśli nie prawie zawsze). Najlepiej więc będzie od razu kupić jedzenie i inne rzeczy na cały tydzień. Do Tonbridge jest jakieś 6 km (4 mile), a podróż z torbą pełną zakupów przez taki odcinek drogi nie należy do przyjemności. Podobnież jeździ też zwykły bus u góry drogi (mieszkamy bowiem na nierównym, dosyć mocno nachylonym ku dolinie, terenie. Niemniej wolałabym z niego nie korzystać. A, i najważniejsze! Woda gazowana po ang znaczy „sparkling water”. O dziwo, nie jestem specjalnie głodna.
W sumie do tej pory najprzyjemniejszą rzeczą była podróż samolotem. Wczoraj udało mi się wyciągnąć więcej szczegółów a propo pracy i okazuje się, iż nie jest to wcale takie proste, jakby mogło się wydawać. Piotr powiedział przed chwilą, że ‘training’ ma zacząć się pomiędzy 13-14. Dowiedziałam się od niego, że być może zostanę tutaj, a może trafię do Rumunek. Obym mogła tu zostać, łóżko (przed którym ostrzegał mnie Słowak Szymon) jest całkiem wygodne, byleby mieć coś ciepłego do przykrycia. Piotr przeraził mnie, że training może trwać nawet 4 godziny. Tak długo, aż będziemy mieć pytania. Oprócz nas wczoraj przyjechało jeszcze jakieś 7 osób. Zastanawiam się, skąd on to wszystko wie. Jest tu od 3 tygodni, a wydaje się doskonale zorientowany w tym, co dzieje się na campie. Nie przypuszczam, abym po takim czasie wiedziała tyle, co on. Przyczepa dziali się na jedynkę, dwójkę (tzw. Małżeńską) oraz livingroom. Niestety, w udziale przypadł mi livingroom, którym jest jedyny piecyk gazowy oraz telewizor. Owocuje to faktem, że zawsze ktoś tu jest. Okazuje się, że na campie jest ok. 30 Polaków z 250 tu przebywających. Większą część stanowią Rumuni i Bułgarzy.  Zwiedziłam już prysznice oraz toalety (wszystko znajduje się w innym miejscu na Campisdzie). Jestem trochę zmęczona, ale nie opłaca już kłaść się spać. Dochodzi dwunasta. Planuję wybrać się dziś na pieszą wędrówkę do Tonbridge. O dziwo, niebo się przejaśniło, więc mam nadzieję, iż taka pogoda pozostanie do wieczora. Muszę absolutnie kupić coś, czym można się przykryć oraz coś, nie będzie się nadawać do zabrania jutro na pole. Wiem już, w jakim miejscu można złapać Internet, ale szczerze powiedziawszy, nie chce mi się tam iść. Niekomfortowo czuję się w sytuacji, gdy nie wiem, gdzie będę mieszkać, bo staram się nie dokonywać zbytniej ekspansji. Z powodu brzydkiej pogody, praca rozpoczyna się ok.7. Trochę późno, jeśli o mnie chodzi. Wolałabym szybciej. Godzina 4 jak najbardziej mi odpowiada. Mam nadzieję, iż po powrocie dowiem się, gdzie mnie przydzielono. Mogę jedynie modlić się o to, abym mogła tu zostać. Trafić do przyczepy, gdzie są same Rumunki… cóż, zbyt wiele nasłuchałam się opowieści, by nie bać się o to, co stanie się z moimi rzeczami tam pozostawionymi. Zwłaszcza, że będę jedyna obca. Dorzucona. O ile teraz, wśród Polaków i sympatycznego Słowaka czuję się w miarę dobrze, o tyle później….
Trainingu nie było. Osoba za niego odpowiedzialna (Marta Garstka, o której Lavinia powiedziała „fucking lazy bitch”) zechciała nam około 4 po południu poświęcić trochę swojego czasu, podpisaliśmy dokumenty i teraz oficjalnie stałam się pracownikiem tutejszej farmy. Ciężar przeszkolenia zrzuciła na Daniela, mimo iż od jego pobytu niektóre rzeczy się zmieniły. Jak dokładnie poznam system, jaki tu panuje, z chęcią go opiszę, ponieważ i tu znaleźć można sporo paradoksów i dziwnych wymagań.
Ach, i zostanę chyba na stałe w moim obecnym lokum. Szefostwo jest zbyt leniwe, aby szukać innego miejsca. Cieszy mnie to niezmiernie. Dostałam nawet dwie małe szufladki. Zmieściły się tam lekarstwa i kosmetyki. Cóż, lepszy rydz, niż nic. Okazało się, że Słoweniec nazywa się Olivier. Większość imion ciągle mi się myli. Bułgarzy bez przerwy mają imprezę, puszczają jakąś swoją odmianę rumuńskiego disco polo, wylegają przed przyczepę, śpiewają, pokrzykują i piją. Mam nadzieję, iż podczas jakiegoś wolnego dnia uda mi się załapać na bus wiozący na szoping. Dzisiaj wybrałam się pieszo to Tounbridge, jednakowoż po ok. 4 km dostrzegłam jakieś Tesco, więc pożegnałam się z myślą o dalszej wędrówce i zrobiłam zakupy. Jeszcze sporo rzeczy mi brakuje (nie mam nawet talerza), ale myślę, że stopniowo uda mi się nadrobić braki. Chyba nie jestem jeszcze psychicznie i mentalnie gotowa na to, aby zrobić sobie 12 km spacerek. Nie, kiedy nalegałam, aby od jutra zacząć pracować. A że rozpogodziło się teraz pod wieczór, to możliwe, iż jutro od 5.30 zaczniemy pracę. Tego jeszcze nie wiadomo. Podobnież info ma być na jakiejś liście, ale póki co nie udało mi się uzyskać jakichś bliższych informacji o miejscu jej przebywania.
O ile w samolocie strasznie tęskniłam za Toruniem (w busie na lotnisko zresztą też), o tyle teraz, przytłoczona nowymi wrażeniami oraz rzeczami, o których musze pamiętać, tęsknota stała się mniej odczuwalna. Internet jest w pomieszczeniu kuchnio- pralni dla wszystkich w jakimś sporym hangarze. Często znika i się resetuje, także not buczek zmuszona jestem przez pół wzgórza targać tu.
Btw, muszę opisać kiedyś później fascynującą historię Marty Garstki, która odnalazła tu na campie miłość swojego życia, Tadeusza, posiadającego żonę i dzieci w Polsce. Ale to inszym razem, ta notka jest już i tak wystarczająco długa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz