niedziela, 17 kwietnia 2016

Więcej wcale nie znaczy lepiej, inaczej nie znaczy ciekawiej

   Kiedyś, za młodego gówniarza, gdy wydawało mi się, iż świat staje okoniem do moich planów i wewnętrzny nastoletni bunt przeciwko zasadom rządzącym światem płonął w moim otłuszczonym serduszko żywo, zapragnęłam mieszkać sama i dużo podróżować. Był to moment, kiedy dorosłość zdawała się magiczną krainą, tak bardzo upragnioną a jednak tak trudną do osiągnięcia. Myśl o piętrzących się latach niczym przeszkodach do osiągnięcia statusu samostanowienia o sobie wywoływała złość oraz irytację. Teraz, gdy o tym myślę, pojawia się krzywy uśmiech. Wydawało mi się, że niezależność jest super, możliwość podejmowania decyzje na temat tego, gdzie będę mieszkać, jak. Gdzie będę pracować, w jaki sposób zdobywać środki utrzymania. Że sama będę decydować, jakie ubrania kupić, jakie jedzenie zrobić. Wszystko to będzie zależne tylko ode mnie.Tego typu myśli uwodziły mój młody umysł, wabiły jak ogień ćmy. Od tamtej chwili minęło ponad 13 lat i niczego bardziej nie pragnę niż osiąść w jednym miejscu i otoczyć się ludźmi, którzy chcieliby zabrać część z tej mojej niezależności.
    Częste zmiany zamieszkania oraz miejsca pracy sprawiają, że nigdzie tak naprawdę nie jesteś u siebie. Trudno zadzierzgnąć głębsze relacje, a dawniejsze powoli słabną. Każdą relację należy bowiem karmić i pielęgnować jak doniczkową roślinkę. Niepodlewana, schowana w cieniu, zwyczajnie zdechnie. Uschnie lub zacznie gnić. Koniec końców zostajesz sam, zaczynasz wszystko od nowa. I potem jeszcze raz. I jeszcze. I po raz kolejny. Mam  więc swoją niezależność. Nie ma nikogo, kto zrobiły kanapki do pracy, pozmywał, kto przyniósłby i zrobił herbatę, kiedy ból głowy tańczy "eeee Macarena!" Nikt się o ciebie nie zatroszczy, nie zrobi zakupów, nie poda szklanki wody, gdy jelitówka skutecznie opróżnia twój żołądek. Jesteś sam, zdany tylko na swoją moc i nie moc. Ci bliżsi znajomi, rodzina znajdują się półtorej tysiąca kilometrów od ciebie, zaś nowo poznanych osób nie będziesz ściągać i suszyć im głowy, że źle się czujesz, ledwie poruszasz się z powodu gorączki, a jedzenie się skończyło. Gdy na rowerze łapie cię grad i porządnie przetrzepie skórę nie ma nikogo, kto zaparzyłby herbatę lub pomógł ściągnąć przemoczone ubrania, gdyż twoje zgrabiałe ręce są zbyt sztywne. aby poradzić sobie z guzikami.
    Poznałam sporo ludzie, odwiedziłam sporo miejsc, tylko po to aby odkryć, że najszczęśliwsza, najbardziej spokojna byłam w domu. Na mojej małej wioseczce bez ulicy, sklepu, z 5 domami, gdzie ludzi zwyczajnie się nie widuje, raz na jakiś czas polną drogę przejedzie sąsiad do swego gospodarstwa.Ta niezależność, o której kiedyś marzyłam, zmiana miejsc zamieszkania pozwoliła mi dojrzeć do tego, aby zrozumieć jak ważne jest posiadanie miejsca, które można nazwać domem. Twojego małego skrawka na ziemi, bo więcej wcale nie znaczy lepiej. Inaczej wcale nie oznacza ciekawiej. Ale aby to zrozumieć,najpierw musiałam przejść swoją ścieżkę. Wszystko po to, by zrozumieć czego się chce oraz dlaczego właśnie tego, a nie czegoś innego. Także pozostaje mi nadzieje, że któregoś dnia uda mi się osiągnąć to, do czego spokojnie krok po kroku będę dążyć. Bunt już dawno zgasł, zastąpiony cierpkim spojrzeniem na rzeczywistość. Nie mam zamiaru walczyć z tym, jak rzeczy są urządzone, raczej należy zrozumieć reguły gry i postępować według nich. Nie na wszystko mamy wpływ. Nie ważne, jak bardzo możemy kogoś kochać, jeśli ta osoba ma nas tam, gdzie słońce nie dochodzi, możemy zrobić wszystko co w naszej mocy, ale jeśli stan rzeczy się nie zmieni, trzeba zwyczajnie zaakceptować to. Takie już jest życie, każdy ma wolną wolę, a obecny ból i smuteczek za jakiś czas pozostanie wspomnieniem. Może gorzkim, ale tylko wspomnieniem.

Proza dnia codziennego - pierwsza kupa Andrzeja w kąpieli

       Każdy, kto słyszał o Andrzeju, czyli zapewne wszyscy moi znajomi, wiedzą iż nienawidzi on kąpieli. Niestety, jako że walczy obecnie z owsikami baraszkującymi w jego jelitach, kąpiele stały się jego przykrą niemalże codziennością. I tak oto podczas ostatniej doszło do big eventu. Wsadziłam go do wanny jak zwykle. On jak zwykle szalał, aby się z niej wydostać. Wanna jest wysoka, wiec do tego nie doszło. Ot, dzień jak co dzień.Jak się okazało, nie było to do końca prawdą. Zostawiłam go samemu sobie, w tym czasie udając się do kuchni, ponieważ masa brudnych naczyń wołała mnie jękliwym głosem. Gdy uporałam się z połową, zerknęłam, iż minęło już 20 minut, więc czas wyciągać Andrzeja. Przychodzę i paczam a tam! A tam! Cała wanna w gównie! Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, Andrzej nawalił z trzy kupy, na co wskazywały białe kamyczki w postaci moczników, kupa rozniesiona była po całej wannie, a mój jaszczurek dumnie stał pośrodku z kawałkiem strawionych liści przyklejonych do grzbietu. Gdy odzyskałam głos, pobiegłam po wielką misę i Matkę, co by wraz ze mną radowała się pierwszą kupą Andrzejka w wodzie. Wyciągnęłam me dzieciątko i położyłam w misce, następnie spuściłam wodę, zebrałam co większe kawałki gówna do wyrzucenia, resztę spłukałam, a potem chwyciłam za gąbkę, cif i zaczęłam szorować wannę. Gdy się z tym uporałam, przyszedł czas na oczyszczenie Andrzejka, ten oczywiście gdy tylko poczuł strumień wody, chciał natychmiast uciec, ale po drobnej walce udało mi się go umyć, następnie trafił na swój ulubiony ręczniczek kąpielowy, co by nie zmarzł podczas podróży powrotnej do terrarium. Tam zasiadł zadowolony na kamieniu a ja mogłam powrócić do czyszczenia miski.

                                                          Outlander
      Zdarzyło się niedawno, iż miałam troszkum czasu i poczułam ochotę na obejrzenie jakiegoś zapychacza. Przypadkiem trafiłam na plakat serialu Outlander, jakaś roztarmoszona dziewoja wyciągała rękę do kogoś w spódnicy w kratę. Jakiś kostiumowy pomyślałam, a że dawno żadnego nie widziałam, postanowiłam odszukać go na filmwebie. Nie zagłębiając się szczególnie w opis, przeszłam od razu do komentarzy. Ktoś w krótkich słowach rzekł : Kostiumowy harlequin dziejący się w Szkocji z elementami soft porno. Zabijacz nudy jak znalazł! Lękałam się co prawda kreacji głównej bohaterki, ale okazała się ona normalną (i to ważne dla opowieści, normalna nie znaczy zwykła), rozsądną kobietą, która niechcący przeniosła się w czasie. Spodobał mi się realizm opowieści, wszyscy byli uwaleni błotem, cuchnęli, a główną bohaterkę prawie zgwałcono, bowiem latała w sukmance, która na koniec  XIIIV wieku uznawana była za halkę. Pojawił się też i nasz amant, który bez koszuli wyglądał znacznie lepiej niż w niej. Miłym elementem były typowe dla Szkocji tamtego czasu spódnice, więc napaczałam się do syta na mięśnie łydek i ud i muszę przyznać, nie szczędzili czasu na siłce, oj nie. Jednak tak gdzieś w 3/4 serialu, fabuła zagęściła się, stała się dużo bardziej mroczna, a gdy GŁÓWNY ZŁY BOHATER wybatożył niemal na śmierć męża bohaterki, gdyż ten odmówił oddania swego odbytu w jego hm, ręce, naprawdę szczerze się zdziwiłam. Otóż został załamany typowy klasyczny układ, iż nasza heroina musi bronić swej czci niewieściej przed nikczemnikiem. To raczej nasz biedny bohater musiał uważać, któż mu pod tą spódniczkę zagląda. Ostatni odcinek pierwszego sezonu pozostawił mnie z grupką zębów, które musiałam pozbierać z podłogi. Szczegółowo pokazane tortury, następnie mąż heroiny został wielokrotnie zgwałcony, a na koniec GZB złamał go psychicznie. Tego się zdecydowanie nie spodziewałam. Ogromnym plusem serii jest niesamowicie klimatyczna muzyka oraz piękne zdjęcia. Dlatego też teraz jestem w trakcie pobierania pierwszego odcinka następnej serii. To, czego nauczyła mnie poprzednia - tu naprawdę może wydarzyć się wszystko, a fabuła jest ciężka do odgadnięcia. Miał być zwykły zabijacz nudy, a okazało się, że serial jest naprawdę dobrze zrobiony
 

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Krótka notka o pierdach

  Każdy z nas jest inny, chociaż wszystek człowiek niby homo sapiens. Co do homo to jak najbardziej, ale ten sapiens w niektórych wypadkach nie do końca pasuje. Jedna cecha jednak zdaje się jednoczyć wszystkich homosiów sapiensów- jest to przemożna, bezwstydna potrzeba oceniania, bardzo głęboko zakorzeniona w naszej naturze. Z jakiegoś powodu uważamy, iż osoba X na pewno zdycha z niecierpliwości, aby usłyszeć naszą opinię na jej/jego temat. Co więcej, czujemy się wręcz w obowiązku takową opinię posiadać. Nawet, jeśli nie dane nam będzie jej wypowiedzieć głośno, gdzieś tam krąży po orbitach naszych myśli, tak jak gazy kotłujące się w odbycie przed burkotliwym wypuszczeniem ich na zewnątrz. Opinia taka, jest jak wstrzymywany pierd. Da się przez jakiś czas ścisnąć poślady, ale brzuszek twardnieje, a każdy następny krok zdaje się coraz trudniejszym. Co odważniejsi mają gdzieś konwenanse, i wypuszczają śmierdzącą wiązkę to tu, to tam. Inni zaś, przetrzymają, aż znajdą się w ustronnym miejscu i wtedy w spokoju mogą ulżyć sobie, i piękny głośny bąk wędruje w świat. Z opiniami jest podobnie. 

     Dlatego właśnie nie jesteśmy szczerzy. Najczęściej jednak nie z innymi, a z sobą samym. Boimy się powiedzieć prawdę, być sobą ze strachu przed opiniami innych, ze strachu przed oceną. Wbrew pozorom nie krzywdzimy w ten sposób innych sapiensów, a siebie. Żyjemy w strachu, lęku, co "ludzie/homosie inne powiedzą". Motami się w własnej obłudzie i hipokryzji, bojąc się wykluczenia z stada. Dajemy się terroryzować pierdom, mówiąc w skrócie. A pierdy są, jakie są. Ot, ludzka rzecz. Drzani mnie to niepomiernie, gdy raz po raz czytam o odkrywaniu siebie, swojego alter ego (pierdego), czy innych takowych rzeczach. Ale u licha,budzimy się we własnym ciele każdego ranka, czasami nocy, bądź po poobiedniej drzemce, znamy swoje ciało, każdy pryszcz czy syfek wyrastający na skórze i naprawdę potrzebujemy, aby ktoś nam perrorował z internetów, że nie znamy samych siebie? Oczywiście, że znamy, ale nie chcemy zaakceptować faktu, że popełniamy błędy, mylimy się, zrobiliśmy głupstwo, jesteśmy beznadziejni w tym czy w tamtym, kłamiemy, bo boimy się konsekwencji, cwaniaczymy, aby cosik skapnęło także i nam. Itd Itp. Zamiast tego wolimy oszukiwać samych siebie oraz innych, kreować postać, jaką jesteśmy w stanie zaakceptować. Staramy się zamieść pod dywan nasze wady, dziwactwa, gdy coś spierdolimy wzdychamy "nie mam pojęcia jak do tego doszło, wcale nie miałem/łam takiego zamiaru". Proces ów zaczyna się już w dzieciństwie, matka rzecze: "Dziecka drogie, nie ruszać mi tego ciasta, jutro znowu się ta nieznośna Kryśka wprosiła, trzeba ją czymś poczęstować, to szybciej pójdzie". Co robią dziecka? Dywagują, czy da się ukryć, jakby tak kawałek ciastuszka zniknął w ich paszczękach, może nikt nie zauważy, ewentualnie kalkulują, że kara za kawałek serniczka nie powinna być taka dotkliwa. Zakradają się, pach i kawałek ciastuszka znika. Jak wiadomo, matki posiadają sokole oko więc niecny występek wychodzi na jaw. Co robią dziecka? Często kłamią, że to nie one nie potrafiły opanować łakomstwa, jak się przyznają to uważają, że nic takiego się nie stało, by czuć się lepiej, starają się bagatelizować, to co właśnie się wydarzyło. I tu już zaczyna się błędne koło obłudy, w które później wpada się coraz głębiej. Wstydzimy się siebie, naszych wyborów, słów, czynów. Nie potrafimy być ze sobą szczerzy i staramy się znaleźć wytłumaczenie dla tego, co zaszło.
   Idzie sobie dziewoja jedna z drugą na imprezę, koło alkoholowe się toczy, aż jedną z nich wyrzuci na parkiet w objęcia równie trzeźwego Romea. Później tak się jakoś dziwnie losy toczą, iż młodzieniec pragnie językiem poznać przełyk naszej Dziewoi. Ta w tym momencie ma to gdzieś, czuje się delikatnie połechtana, że chłopak stracił dla niej głowę, zresztą hormony dobrze wstrząśnięte z odpowiednią ilością alko sprawiają, iż taka wymiana płynów ustrojowych w tym konkretnym momencie,gdy kołyszą się w rytm pulsującej muzyki, a kolorowe światła przyjemnie wirują, okrywając ich różnobarwnym płaszczem, jest bardziej niż miła. Dziewoja i Młodzieniec czują się szczęśliwi. W tej jednej, krótkiej chwili, jest zwyczajnie fajnie. Dopiero następny dzień wraz z opiniami innych ludziów, znajomych sprawiają, że Dziewoje ogarnia wstyd. Tłumaczy wszystkim, że za dużo wypiła, wcale nie chciała, i ten cały pocałunek to jakaś jedna, wielka masakra. Nie chcę, aby inni myśleli, że jest łatwa i ot, tak liże się z byle kim. W końcu ma zasady, nie jest taka jak inne laski, które idą na imprezę, aby dać się wymacać. Nie ona. Ta cała sytuacja absolutnie jej się nie podobała. Ucieka od tego, co się wydarzyło, zakopuje swoje odczucia, aby przykryć je "moralniakiem". Bo przecież ona jest inna. 
   Całe życie snujemy nić, niczym wytrawne pajęczaki (wiece, te z włochatymi, grubymi odnóżami), chowamy się w uszytym kokonie wyjaśnień, nie chcąc zaakceptować tego, kim jesteśmy. Próbujemy się odkrywać, zakląć rzeczywistość. Wszystko to ze strachu przed pierdami. Tego, jak zostaniemy ocenieni. 
  Zdarza mi się często słyszeć, że jestem dziwna bądź zachowuje się nietaktownie, i w zasadzie powinnam przejmować się bardziej opinią innych ludzi. Tylko, że w monecie odrzucenia większości nieistotnych pierdów z naszego życia, wreszcie można odetchnąć głęboko, świeżym powietrzem. Zdarza mi się wyglądać, jakby ubierał mnie Caritas, robić sporo dziwnych dla ludzi rzeczy, nie zależy mi szczególnie na tym, aby wyglądać atrakcyjnie, gdyż to wszystko w  moim małym światku, w którym liczy się wąskie grono najlepszych przyjaciół, rodziny, nie jest istotne. Mój ukochany morświnek Andrzejek ma gdzieś, czy ubrałam jeasny czy sprane dresy, tak długo jak podaje mu tłuste karaczany i dbam o niego, tak długo jest zadowoloną jaszczurką. Życie mamy tylko jedno, i o ile wiele rzeczy możemy zmienić bądź poprawić, o tyle na jedną nie mamy absolutnie żadnego wpływu. Na upływający czas. Mamy tylko to jedno życie, z terminem przydatności do użycia, którego żadne z nas nie zna. Czy więc naprawdę warto je marnować na pierdy innych ludzi? Na zamartwianie się? Przeżywanie utraconych miłości, wzdychanie nad decyzjami, których skutki dotykają nas wciąż? Nie zmienimy tego, co zrobiliśmy. Nie zmienimy czasu, który już minął, Wciąż jednak mamy teraz, wciąż jeszcze mamy za chwilę i później. Tak więc, jeśli Twoim najlepszym przyjacielem jest pluszowy ogórek o nazwie MIMI, nie krępuj się o nim opowiedzieć. bądź gdy podczas standardowego posiedzenia na kiblu spostrzeżesz,iż stolec przybrał postać smoka wylatującego z buchającego Wezewiusza i uważasz, iż jest to najbardziej niesamowita kupa na świecie, nie lękaj wtajemniczyć w to bliski Ci krąg ludzi.  Po prostu bądź sobą, z całym bagażem dobrych i złych stron swojej osobowości.

A pierdy? Pierdy będą zawsze.