Jako, że odnalazłam nowe hobby (polegające na zbieraniu różnych informacji o stanie gospodarki krajowej, czy też bezrobocia), postanowiłam raz na jakiś czas zapisywać je w postaci notek.
Obecnie przeżywamy prawdziwą nawałnicę haseł typu "kierunki humanistyczne to fabryka bezrobotnych", "informatyka da Ci przyszłość i duże pieniądze" , "absolwenci studiów wyższych to durnie i obiboki" z jednej strony, a "bez studiów jesteś nikim" , "musisz mieć mgr przed nazwiskiem, bez tego nigdzie na zajdziesz" z drugiej. Skołowana młodzież, która po ukończeniu licem/ technikum staje przed wyborem, czy zacząć pracować, czy może się kształcić, częstokroć obawiając się gwałtownego wejścia w dorosłość oraz odpowiedzialność finansową za samego siebie, wybiera studia. Wbrew lansowanym powszechnie hasłom, ludzie nie są równi. Tak jak i (pomimo olbrzymiej nagonki) nie każdy może być informatykiem, matematykiem, czy po prostu dochrapać się tytułu inżyniera.
Niby takie banalne, oczywiste, a jakoś nikt z środowiska politycznego, czy medialnego, pojęć tego nie może. A bynsjmniej publicznie się na ten tematy nie wypowiada.
Cóż wieć mamy?
W roku 2012 wg. danych GUSu co 8 osoba bezrobotna, ma wyższe wykształcenie. W stolicy co czwarta. I nie wierzę, naprawdę nie wierzę, że każda z tych osób skończyła studia humanistyczne. Przywołajmy więc garść innych danych. Jakie kierunki w zeszłym roku były najczęściej wybierane? Z 32 tys. studentów miejsce pierwsze zajmuje.. pam pam pam.... informatyka! Na drugim z 28 tys. jest zarządzanie (zarządzać chce każdy, a robić nie ma komu, jak głosi jedno z powiedzonek). A tymczasem studia na kierunku filologia klasyczna w owym roku w Toruniu podjęło 5 sztuk młodzieży, filozofię 18 ( z czego 65% to dwukierunkowcy), o innych studiach z zakresu szeroko pojętej 'humanistyki' żal się po prostu wypowiadać. Gdzie więc pognała cała ta "przyszłość Polski"? Ano tłumnie zgromadziła się na kierunkach takich jak prawo, administracja, zarządzanie, ekonomie, finanse i rachunkowość, stosunki międzynarodowe itd. itp. Pomyślmy więc, cóż stanie się z tymi wszystkimi studentami, którzy naiwnie wierzą, że jeśli skończą prawo / ekonomie / informatykę, to absolutnie znajdą pracę (wszak nie są to kierunki humanistyczne, czyż nie?). Rynek pracy rok rocznie zalewa rzesza kilkudziesięciu tysięcy osób z takim wykształceniem, ale o tym, ile z nich faktycznie znajduje zatrudnienie, prasa milczy. Sondaże milczą. Wystarczy jednak wybrać się na rozdanie dyplomów mgr. w grudniu i zapytać swoich znajomych, kolegów z roku, ilu z nich znalazło pracę? A ilu dzięki znajomościom? Obraz rysujący się po otrzymaniu na powyższe pytania, jest co najmniej smuteczkowy.
Wróćmy jednak na chwilę do statystyk.
Ile osób w zeszłym roku straciło pracę? 360 tys. ludzi zostało zwolnionych. Ile w przeciągu samego grudnia 2012 r.? 76 tys. (wszelkie dane, którymi się posługuję, są ogólnodostępne i pochodzą z GUSu, ZUSu oraz magicznych instytucji zajmujących się zbieraniem informacji o liczbie osób pozbawionych pracy).W tym roku szacuje się, że będzie ich o 40 tys. więcej. Przy czym autorami takich szacunków są niezależni ekonomiści, nasz rząd bowiem twierdził, że w 2012 r. pracę straci nie więcej, niż 120 tys. osób, podobnie ma być w tym roku. 80% splajtujących firm, to firmy budowlane, które pociągają za sobą metalurgię, meblarstwo, logistykę i wiele innych, powiązanych branży. O tym jednak też się nie mówi. Miast tego, roztrząsamy wciąż od nowa aferę "małej Madzi", obecnie zaś legalizację związków partnerskich. Gdy sytuacja gospodarcza jest wyjątkowo zła, czy też politycy przegłosowują kolejne, szkodliwe ustawy, na forum publiczne wypływają afery wzbudzające szereg skrajnych emocji. A rzesza głupich ludzi, których nie stać na samodzielne myślenie, podąża jak baranki na rzeź.
Kolejna garść informacji. Jak myślisz, ile nasz rząd Polski zarabia na grabieżczym tzw. podatku Belki od naszych oszczędności? 2,4 mld złotych. W ostatnich trzech latach właśnie tyle wynosiła kwota rocznego zysku z tego przepisu. Na czym polega cała zabawa? Jest wręcz banalnie prosta. Wyobraźmy sobie - mamy mieszkanie na kredyt, dwójkę dzieci oraz współmałżonka, widzimy, jaka jest sytuacja w kraju, i że na starość nie ma co liczyć na emeryturę, gdyż ZUS już w tym momencie jest niewypłacalny. Postanawiamy więc odkładać pieniążki w banku na lokacie. Nasze ciężko zarobione pieniądze, które chcemy, aby w skali roku rosły sobie spokojnie o te kilka procent. Takich jak my jest więcej - łączna kwota pieniędzy umieszczonych TYLKO na lokatach przez Polaków, wyniosła w 2012 roku oprawie pół BILIARDA złotych. Taka suma, pomyśleli politycy, zacierając swe lepkie łapki. Opodatkujmy ten zysk! Tak też się stało. Banki, które same ulokowały w ten sposób masę pieniędzy, były jednak czujne. Korzystając z kruczku prawnego, iż groszowe zyski były zaokrąglane do złotówki (innymi słowy, jeśli nasz zysk wynosił 50 gr., nie płaciliśmy żadnego podatku), wprowadziły więc kapitalizację odsetek... dzienną. Nie wszystkie, oczywiście, ale te sprytniejsze. Mściwe oczy rządzących wypatrzyły jednak ten sprytny zabieg i w lutym zeszłego roku uchwaliły poprawkę, iż podatek płaci się też od sum groszowych. Ile więc wynosi ów podatek od naszych ciężko zarobionych pieniędzy? 19%. Przed kilkoma laty można było spokojnie wpłacać pieniądze na lokaty całkiem przyjemnie oprocentowane. Jednak po machinacjach rządu, obecnie najwyższy procent, jaki możemy uzyskać, wynosi 6%, z czego 19% zysku oddajemy państwo. Rozbój, chciałoby się rzec, w biały dzień. O tym jednak się milczy. O czym jeszcze się nie mówi, a co bezpośrednio wpływa na nasze życie? O tym napiszę w następnej notce, która będzie dotyczyła planów nowego ministra pracy dot. walki z bezrobociem, ulg podatkowych oraz tzw. polityki prorodzinnej.
wtorek, 29 stycznia 2013
poniedziałek, 28 stycznia 2013
Życie w dziczy
Z cyklu: Życie w dziczy. Zwierzęta.
Dziennik 28.01.2013r.
Nadeszła sądna godzina. Pragnąc obcować z naturą, oglądałam sobie spokojnie na zmianę żubry, pingwiny oraz bieliki online. To musiało sprowokować dzikie zwierzęta, bowiem zza ściany dochodzi złowrogi chichot hieny (wiem, jak hiena chichocze - byłam wszak niedawno na "Życiu Pi" w kinach). Przypuszczam, że poluje na jakiś rodzaj małpiatek (na to wskazują inne zwierzęce odgłosy dobiegające zza ściany). Całości towarzyszą podejrzane trzaski, dudnienia oraz inne odgłosy. Na wszelki wypadek zakluczyłam odrzwia do swego legowiska, ale kto wie, czy powstrzymają hieny? Dzisiejszy wpis będzie krótki - jeśli jutro nie będzie ze mną kontaktu, owa notka jest świadectwem, iż nie poddałam się natarciu hien bez walki.
ps. za ścianą zapadła złowroga cisza. A więc wydostały się polować na korytarz.
Dziennik 28.01.2013r.
Nadeszła sądna godzina. Pragnąc obcować z naturą, oglądałam sobie spokojnie na zmianę żubry, pingwiny oraz bieliki online. To musiało sprowokować dzikie zwierzęta, bowiem zza ściany dochodzi złowrogi chichot hieny (wiem, jak hiena chichocze - byłam wszak niedawno na "Życiu Pi" w kinach). Przypuszczam, że poluje na jakiś rodzaj małpiatek (na to wskazują inne zwierzęce odgłosy dobiegające zza ściany). Całości towarzyszą podejrzane trzaski, dudnienia oraz inne odgłosy. Na wszelki wypadek zakluczyłam odrzwia do swego legowiska, ale kto wie, czy powstrzymają hieny? Dzisiejszy wpis będzie krótki - jeśli jutro nie będzie ze mną kontaktu, owa notka jest świadectwem, iż nie poddałam się natarciu hien bez walki.
ps. za ścianą zapadła złowroga cisza. A więc wydostały się polować na korytarz.
niedziela, 27 stycznia 2013
Życie w dziczy
Z cyklu: Życie w dziczy. Zagadka mechanicznej krowy.
Dziennik 27.01.2013r. Od czasu mojego zamieszkania w tej niebezpiecznej krainie, zdarzyło się wiele. Zdążyłam trochę poznać zwyczaje miejscowej ludności, co stępiło moją czujność i nie przygotowało na wydarzenia dzisiejszego dnia.
Z pozoru dzień ten rozpoczął się jak wiele innych - po opuszczeniu swego legowiska w bezpiecznym, zamykanym na klucz pokoju, moją uwagę przykuły plamy w kolorze burgundu. Starając się nie wdepnąć w przedziwną ciecz, ruszyłam w stronę łazienki. Przy samych drzwiach ślady stały się intensywniejsze - wówczas spostrzegłam, iż zawierają nie tylko ciecz, ale też nieregularnego kształtu kawałki. Przypuszczenia, jakie wówczas zrodziły się w mym umyśle, potwierdziła zawartość zlewu. Miałam do czynienia z wyjątkowo obfitymi wymiocinami. Pełna podziwu dla wyboru zlewu (był to jedyny, który nie działał, a co za tym idzie, nie można było spłukać zawartości owego zlewu), ruszyłam w kierunku toalet, gdzie deskę klozetową zdobiły rozliczne, burgundowe plamy. Cofnęłam się więc w stronę pryszniców i z ulgą stwierdziłam, iż nie ucierpiały w tym natarciu,co pozwoliło mi na spokojne przygotowanie się do pracy. Do tej chwil wszystko wydawało się przebiegać swym zwykłym torem. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wracając, po godzinie 23,zastałam korytarz zasypany jedzeniem. Zasypany nie jest bynajmniej przypadkowym określeniem. Wglądało to bowiem tak, jakby z sufitu na ziemie pospadały kawałki sałaty, groszku, ziemniaków, jajek i wielu, wielu innych rzeczy, których w szoku nie rozpoznałam. Starając się wdeptywać w jak najmniejszą ilość spostrzegłam, że deszcz jedzenia nawałnicą musiał opaść w kuchni. Wstrząśnięta postanowiłam poinformować o swoim odkryciu współlokatorkę. Ta jednak, miast wyjaśnić mi, skąd wziął się deszcz jedzenia poinformowała o wydarzeniu, mającym miejsce, zanim przybyłam do swego legowiska. Otóż godzin parę wcześniej kuchnię z nieprzepartą energią przemierzała mechaniczna krowa. Ale nie byle jaka - wielkości owczarka niemieckiego. Krowa, a potem ulewa jedzenia? To nie mógł być przypadek! Ludność tubylcza maczała w tym swoje niecne palce. Po przeanalizowaniu raz jeszcze wszystkich faktów, wniosek musiał nasunąć się tylko jeden - jedno z plemion wezwało inny obiekt kultu - tym razem była nim sporych rozmiarów, mechaniczna krowa. Oddając się magicznym obrzędom polegającym na dzikim pląsie po kuchni, sprowadziła deszcz jedzenia na nasze piętro. Teraz tubylcy będą mogli zebrać darmowe jedzenie i nadejdą dla nich tłuste dni. Zapewne burgundowe ślady musiały oznaczać dla nich nadejście jakiejś klęski żywiołowej i postanowili się przed nią uchronić.Czym prędzej więc udałam się do kuchni, by odnaleźć symbol kultu. Niestety, mechaniczna krowa zniknęła. Jaki był jej los, po sprowadzeniu jedzenia? Co się z nią stało po zakończeniu rytuału? Na te pytania mam niestety wrażenie, nie będzie mi dane odnaleźć odpowiedzi...
Dziennik 27.01.2013r. Od czasu mojego zamieszkania w tej niebezpiecznej krainie, zdarzyło się wiele. Zdążyłam trochę poznać zwyczaje miejscowej ludności, co stępiło moją czujność i nie przygotowało na wydarzenia dzisiejszego dnia.
Z pozoru dzień ten rozpoczął się jak wiele innych - po opuszczeniu swego legowiska w bezpiecznym, zamykanym na klucz pokoju, moją uwagę przykuły plamy w kolorze burgundu. Starając się nie wdepnąć w przedziwną ciecz, ruszyłam w stronę łazienki. Przy samych drzwiach ślady stały się intensywniejsze - wówczas spostrzegłam, iż zawierają nie tylko ciecz, ale też nieregularnego kształtu kawałki. Przypuszczenia, jakie wówczas zrodziły się w mym umyśle, potwierdziła zawartość zlewu. Miałam do czynienia z wyjątkowo obfitymi wymiocinami. Pełna podziwu dla wyboru zlewu (był to jedyny, który nie działał, a co za tym idzie, nie można było spłukać zawartości owego zlewu), ruszyłam w kierunku toalet, gdzie deskę klozetową zdobiły rozliczne, burgundowe plamy. Cofnęłam się więc w stronę pryszniców i z ulgą stwierdziłam, iż nie ucierpiały w tym natarciu,co pozwoliło mi na spokojne przygotowanie się do pracy. Do tej chwil wszystko wydawało się przebiegać swym zwykłym torem. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wracając, po godzinie 23,zastałam korytarz zasypany jedzeniem. Zasypany nie jest bynajmniej przypadkowym określeniem. Wglądało to bowiem tak, jakby z sufitu na ziemie pospadały kawałki sałaty, groszku, ziemniaków, jajek i wielu, wielu innych rzeczy, których w szoku nie rozpoznałam. Starając się wdeptywać w jak najmniejszą ilość spostrzegłam, że deszcz jedzenia nawałnicą musiał opaść w kuchni. Wstrząśnięta postanowiłam poinformować o swoim odkryciu współlokatorkę. Ta jednak, miast wyjaśnić mi, skąd wziął się deszcz jedzenia poinformowała o wydarzeniu, mającym miejsce, zanim przybyłam do swego legowiska. Otóż godzin parę wcześniej kuchnię z nieprzepartą energią przemierzała mechaniczna krowa. Ale nie byle jaka - wielkości owczarka niemieckiego. Krowa, a potem ulewa jedzenia? To nie mógł być przypadek! Ludność tubylcza maczała w tym swoje niecne palce. Po przeanalizowaniu raz jeszcze wszystkich faktów, wniosek musiał nasunąć się tylko jeden - jedno z plemion wezwało inny obiekt kultu - tym razem była nim sporych rozmiarów, mechaniczna krowa. Oddając się magicznym obrzędom polegającym na dzikim pląsie po kuchni, sprowadziła deszcz jedzenia na nasze piętro. Teraz tubylcy będą mogli zebrać darmowe jedzenie i nadejdą dla nich tłuste dni. Zapewne burgundowe ślady musiały oznaczać dla nich nadejście jakiejś klęski żywiołowej i postanowili się przed nią uchronić.Czym prędzej więc udałam się do kuchni, by odnaleźć symbol kultu. Niestety, mechaniczna krowa zniknęła. Jaki był jej los, po sprowadzeniu jedzenia? Co się z nią stało po zakończeniu rytuału? Na te pytania mam niestety wrażenie, nie będzie mi dane odnaleźć odpowiedzi...
Subskrybuj:
Posty (Atom)